Popular Posts

 

+

 

No, I won't be no runaway

Prawie 106 kilogramów. Tyle wskazała łazienkowa waga w pewną kwietniową noc półtora roku temu. Wróciłem wtedy do domu z fajnej imprezy, która okazała się punktem zwrotnym w mojej walce o szczupłą sylwetkę.

Trochę zamieszam. Muzyka od teraz będzie na początku. Będzie to taki swoisty soundtrack do kolejnych wpisów. A zatem - 


Nigdy nie należałem do osób, które musiały zwracać uwagę na swoją wagę. Wszystko zaczęło się zmieniać w czasie studiów. Jako dziecko ruszałem się bardzo dużo, podobnie w liceum. Studia to już natomiast okres, w którym moja aktywność ruchowa sprowadzała się wyłącznie do okazjonalnego pójścia na basen albo rzadkich spacerów. Natomiast okres po studiach to już praktycznie całkowita posucha w tym temacie. Z moją wagą na początku może jeszcze nie było jeszcze tak źle, ponieważ okresami musiałem pracować w terenie i jakoś udawało mi się oscylować wokół tych 90 paru kilogramów (dla mojego wzrostu optymalną wagą jest ok. 82 kg). Gdy jednak roboty terenowe się skończyły, a cała praca zaczęła się sprowadzać do siedzenia przed komputerem, moja waga zaczęła dość szybko rosnąć. Pierwszy i mam nadzieję ostatni kamień milowy, czyli przekroczenie magicznej setki, osiągnąłem jakieś 5 lat temu. Nie podziałało to mnie specjalnie orzeźwiająco. Pomyślałem sobie, że zacznę więcej się ruszać i szybko wrócę do poprzedniej wagi.

Wtedy zaczęła się też moja przygoda z bieganiem. Może nie przygoda, tylko prolog. Generalnie to zacząłem tak jak większość początkujących biegaczy - za szybko, za mocno, za daleko, zbyt intensywnie. Oczywiście dość szybko się zniechęciłem i moja waga zamiast wędrować w dół, systematycznie pięła się w górę. Do 110 kilogramów nigdy nie dobiłem, ale zacząłem się do nich niebezpiecznie zbliżać.

I właśnie wtedy, w sobotę 7 kwietnia 2012 r., stało się coś fajnego. Wspomnianą wcześniej imprezą był okolicznościowy zjazd kilku (w tym oczywiście mojego) sąsiadujących ze sobą roczników z liceum, do którego miałem przyjemność uczęszczać. Jak to było w zwyczaju w tamtym okresie, z domu wyciągnął mnie Damian, któremu muszę w końcu za to wszystko odpowiednio podziękować. No więc przybyliśmy na miejsce i po krótkiej rozmowie przy wejściu z bramkarzem (może to za duże słowo) udało nam się dostać do środka (nie mieliśmy biletów). Impreza była bardzo fajna, muzyka z lat 80. i 90. (DJ Bobo, Ace of Base, Fun Factory i te sprawy…), spotkałem kilku dawno nie widzianych znajomych, poznałem kilka ciekawych osób. Podsumowując - było bardzo pozytywnie. Właśnie tam, patrząc na moich zdecydowanie szczupłych rówieśników ostatecznie dotarło do mnie, że ważę zdecydowanie za dużo. Może nie było tego jakoś bardzo po mnie widać, moja nadwaga jeszcze nie była chorobliwa, ale to wtedy postanowiłem, że teraz albo nigdy; że to moje bieganie, które po raz kolejny rozpocząłem kilka dni wcześniej, w końcu przyniesie widoczne efekty i że tym razem się nie poddam.

Po tych 18 miesiącach mogę powiedzieć, że się udało. Jest dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałem. Udało mi się dojść do optymalnej wagi bez praktycznie żadnej diety. To jest możliwe. W dużym skrócie - w moim przypadku sprowadziło się to początkowo do dość znacznego ograniczenia w spożywaniu słodyczy (czyt. przestałem je pożerać w hurtowych ilościach), mniejszej ilości obfitych kolacji, wyeliminowaniu podjadania, zwracaniu większej uwagi na to, co jem i regularnych (minimum 3 tygodniowo) treningów. Z tymi regularnymi treningami miałem największy problem. Myślałem, że może bieganie jednak nie jest dla mnie. Kondycja, która w moim mniemaniu była nie najgorsza, w rzeczywistości okazała się tragiczna. Początkowo, przebiegnięcie paru kilometrów było dla mnie jak nie przymierzając - zdobycie korony Himalajów. Po pierwszej (wtedy) solidnej przebieżce chciałem wzywać karetkę. Zawziąłem się jednak i pomyślałem sobie, że skoro nie bieganie, to może basen? Tak naprawdę wystarczył tylko jeden miesiąc dość intensywnego pływania, po którym byłem w stanie przebiec ok. 30 km tygodniowo. No a jak już zacząłem biegać, to wkręciłem się na dobre. Teraz odliczam czas do kolejnych treningów, które sprawiają mi naprawdę dużą satysfakcję. Było warto. Nie dla tych wszystkich komentarzy, nie dlatego, że musiałem wyrzucić większość ubrań. Było warto, ponieważ zmieniło się i nadal zmienia praktycznie całe moje życie.

Oczywiście, nie zawsze jest tak różowo. Czasem po prostu mi się nie chce i wychodzi ze mnie leń. Jestem zmęczony, znużony, mam dość wszystkiego, coś tam mnie boli, pogoda jest nie taka jak być powinna itd… Mimo to jest coś, co sprawia, że zakładam buty i idę pobiegać te parę razy w tygodniu. Wiem, pewnie brzmi to trochę głupio… Chodzi mi o to, że pewnie mógłbym w tym czasie zrobić coś innego. Coś fajnego, coś przyjemniejszego albo pożyteczniejszego. Rozsiąść się w fotelu, obejrzeć jakiś fajny film, poczytać książkę czy pouczyć się do egzaminu. Taaak, coś takiego jest zdecydowanie bardziej przyjemne od biegania, szczególnie jeśli za oknem nie jest już zbyt ciepło. Tylko, że robiąc te inne rzeczy nie mam tego poczucia, które mam dzięki bieganiu. Fajny film, kolejny odcinek ulubionego serialu, czytanie książki przy pysznej herbacie z miodem, cholera, nawet pisanie tego, co teraz piszę. Wszystko to jest bardzo przyjemne, ale jednocześnie krótkotrwałe i leżące w mojej strefie komfortu. Bieganie - wręcz przeciwnie. Ale to przecież o to cały czas chodzi - o ciągłe wychodzenie poza tę strefę, bo tam znajduje się wszystko to, co jest najbardziej wartościowe. Jakkolwiek źle bym się nie czuł, jak bardzo by mi się nie chciało, to po bieganiu ZAWSZE jest mi po prostu lepiej. Problemy i wątpliwości w jakiś tajemniczy sposób się ulatniają i jestem wtedy dziwnie spokojny. Fizycznie jestem czasami skrajnie zmęczony, jednak psychicznie się wyciszam, wręcz odpoczywam. Nie wiem, czy to jest to poczucie wolności, spełnienia i siły, które przynosi bieganie, ale z dnia na dzień jest mi coraz trudniej się bez niego obejść. A jeśli mam być już od czegoś uzależniony, to niech to będzie COŚ takiego.

Kiedyś pisałem (pewnie więcej niż jeden raz), że nie wiem, co takiego jest "schowane" w bieganiu? Dalej tego nie wiem, ale jestem jeszcze bardziej przekonany o tym, że w tym wszystkim jest jakiś głębszy sens. To zmaganie się z samym sobą, stawianie przed sobą nowych wyzwań i pokonywanie własnych ograniczeń jest dla mnie niezwykle cenne. Kurczę, naprawdę trudno jest mi to opisać… Wiem tylko tyle - tego fajnego poczucia na pewno nie ma tam, gdzie idę na łatwiznę albo na skróty. W życiu chyba każdego z nas są takie rzeczy, których osiągnięcie jest okupione dużym wysiłkiem i niezliczoną ilością większych albo mniejszych wyrzeczeń. Ale to właśnie z ich osiągnięcia płynie ta ogromna satysfakcja. Warto o nią zawalczyć. Matt Berninger z The National ma całkowitą rację - "we don't bleed, when we don't fight". Będę zatem walczyć dalej. Już nie tylko z bieganiem. W końcu jeśli udało mi się tutaj, to dlaczego miałbym nie spróbować przełożyć tego na inne aspekty mojego życia?

No właśnie… Dlaczego nie?

Stay tuned.

2 komentarze:

  1. kawał dobrej roboty Marcin! oraz kawał dobrego tekstu :) czytam i se myślę, kurde, dokładnie to samo mogłabym powiedzieć, właśnie tak ubrać w słowa masę swoich myśli. bieganie najpierw daje nadzieję, potem efekt, a potem nie można już bez niego żyć. bieganie nie oszukuje, jest proste, odprężające, odmużdżające, układające wszystko na swoim miejscu i zawsze, ale to zawsze jest po nim lepiej. tak to widzę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Agnieszko :) Jeśli chodzi o moją twórczość, to wkrótce oczekuj nieoczekiwanego...

      Usuń