Popular Posts

 

+

 

"It's just an afterlife."

Czasem nawet najmniejsza rzecz, pozorny drobiazg sprawia, że zmienia się sposób, w jaki patrzymy na nasze życie. Czasem wystarczy dosłownie chwila szalonej odwagi, żeby w końcu podjąć tę jedną decyzję, z podjęciem której zmagamy się od dłuższego czasu.

W ostatnim czasie doświadczyłem jednego takiego pozornego drobiazgu i podjąłem dwie ważne decyzje, ale o tym trochę później. Najpierw kilka słów wprowadzenia.
Przez całe moje dorosłe życie na coś czekałem. I tak czekając nie wiadomo na co, życie zaczęło mi trochę przelatywać przez palce - wspomniałem o tym w poprzednim wpisie. Najpierw były studia, czyli pięć lat, w czasie których spotkałem wiele wspaniałych osób, poznałem kilku przyjaciół (niektórzy z nich, to tacy na całe życie), przeżyłem to, co miałem w ich czasie przeżyć, ale czegoś zawsze mi brakowało. Nie wiem, czy było to spowodowane moją nieśmiałością, ale dość często byłem wycofany, czułem że stoję tak trochę na uboczu. Nie byłem jakimś odludkiem i nie czułem się szczególnie wyobcowany, ale tamten okres zdecydowanie mogłem przeżyć bardziej hmm... intensywnie - to chyba będzie najlepsze określenie.
Tuż po studiach znalazłem moją pierwszą i jak się okazało - ostatnią pracę. Jeszcze nie tak dawno uważałem, że wszystko w moim życiu jest jako tako poukładane. "Mam gdzie mieszkać, mam czym dojeżdżać do pracy, dorobić się jeszcze nie dorobiłem, ale własnej rodziny także jeszcze nie założyłem, to mam jeszcze na to czas. Tak, kiedyś... Osiągnąłem pewien rodzaj stabilizacji." Stabilizacja my ass! Stabilizacji doświadczyłem w tym roku już aż nadto, gdy przez ponad miesiąc byłem przykuty do łóżka przez problemy z kręgosłupem. Przez kilkanaście ostatnich miesięcy na własnej skórze przekonałem się, że taka życiowa stabilizacja jest tylko pozornie fajna, a może być cholernie zdradliwa. Owszem, żyje się dzięki niej spokojnie, wygodnie, nawet komfortowo, ale naprawdę niewiele potrzeba (przynajmniej tak było w moim przypadku), żeby przegapić moment, kiedy na dobre pogrążamy się w codzienności, w rutynie (sam tak do końca nie wiem w czym), by następnie obudzić się za kilka albo kilkanaście lat, spojrzeć wstecz i z żalem stwierdzić, że coś poszło nie tak, że nasze życie nie jest takie, jakie sobie wymarzyliśmy.

Dobra. Z powodów szczegółowo opisanych przeze mnie w poprzednim wpisie, na dziś muszę już kończyć. Jutro rano czeka mnie dość ważna rozmowa, do której muszę się jeszcze przygotować.
Ten wpis, to prawie taka relacja na żywo z mojego prywatnego reality szoł. Skoro tak, to wiedzcie, że dopijam teraz czwarty dziś kubek zielonej herbaty i słucham ostatniego albumu Arcade Fire (który jest fajny). Po sobotnim biegu mój staw skokowy w prawej nodze znajduje się już chyba w optymalnej formie, kręgosłup także już mi prawie w ogóle nie dokucza, zatem najwyższy czas kupić karnet na siłownię.

Na rozmowie wypadłem całkiem dobrze. Chyba nie była aż tak ważna, jak wcześniej myślałem. Okazało się, że jednak mam zadatki na bycie przedsiębiorcą :] Jeszcze tutaj o tym nie wspominałem, ale wkrótce zakładam własną firmę i jestem tym cholernie podekscytowany. Przede mną dużo wyzwań i zapewne sporo problemów do rozwiązania, ale już od dawna nie byłem do czegoś tak pozytywnie nastawiony. Zastanawiam się tylko nadal nad tym, dlaczego zajęło mi to aż tak dużo czasu? I tak jak do tej pory nie mogę zrozumieć tego, jak mogłem się aż tak zapuścić fizycznie, tak teraz również nie mam pojęcia, dlaczego robię to dopiero teraz? Pewnie było to spowodowane przez to, o czym pisałem wcześniej. Jakoś tak utkwiłem w tej mojej codzienności i nie zauważyłem tego, kiedy popadłem w rutynę, a moje marzenia odłożyłem na półkę.

Pewnie dalej bym tak tkwił w tym całkiem przyjemnym i wygodnym miejscu, ale nie prowadzącym jednocześnie do niczego fajnego i ciekawego, gdyby nie kilka ostatnich wydarzeń. Zawsze brakowało mi determinacji. W zasadzie to brakowało mi jej w każdym aspekcie mojego życia. Podobnie było z zaufaniem do samego siebie. Niecałe dwa lata temu w końcu nadszedł czas, w którym postanowiłem, że muszę schudnąć; że to już jest naprawdę ostatni moment, żeby w końcu naprawdę wziąć się za siebie i nie zostać już na dobre kanapowcem z coraz większą oponą na brzuchu. Pisałem już o tym tutaj, że wcześniej podejmowałem daremne próby schudnięcia. Zaczynałem coś, ale w głębi duszy byłem przekonany o tym, że to się nie uda, że to nie dla mnie... Zawsze czegoś mi brakowało, ale głównie sprowadzało się to do tego, że nie miałem w sobie determinacji i tak zwyczajnie brakowało mi silnej woli. Tym razem jednak nie zabrakło mi, ani jednego ani drugiego. Tak jak wskazówka na wadze wskazywała coraz mniej kilogramów, to moja pewność siebie systematycznie rosła. Po półtora roku obydwa wskaźniki w końcu, po latach osiągnęły właściwy poziom. Nadal występują pewne drobne wahania, ale to chyba normalne. Razem z pewnością siebie pojawiła się u mnie odwaga. Nie w takim dosłownym sensie. A może jednak w dosłownym? Pewnie było to związane moją chorobliwą nieśmiałością, ale bardzo często nie robiłem czegoś, ponieważ obawiałem się, jak ktoś na to zareaguje, co sobie pomyśli, jak to będzie wyglądać? Chore? Być może. Nie wiem, może rzeczywiście byłem przypadkiem nadającym się do psychologa, ale ostatecznie także z tym się uporałem. Z odwagą pojawiła się też u mnie skłonność do ryzyka i spontaniczność. Coś, czego cholernie brakowało mi na studiach. Niejako przy okazji, dzięki tym dwóm ostatnim cechom rozwinąłem w sobie dość mocno potencjał do popełniania błędów. Czasem nadal tych samych. 

Tak, to jest coś niesamowitego - obserwowanie samego siebie, zmian jakie w nas zachodzą oraz tego, jak w końcu dociera do nas coś, co zawsze było oczywiste, ale czego wcześniej nie dostrzegaliśmy albo raczej nie chcieliśmy dostrzegać. Nie wiem, czy w moim przypadku było to nagłe olśnienie, czy kumulacja tych wszystkich mniejszych i większych wydarzeń, czy może jedno i drugie, ale jednego jestem pewien - moim osobistym życiowym katalizatorem było dość przypadkowe spotkanie. Początkowo wydawało mi się, że będzie ono takie jak każde inne, jednak dość mocno się pomyliłem i mimo, że jest to już zamknięty rozdział, to jestem wdzięczny za jego każdy dzień.
Co dalej? Na razie zdjąłem z powrotem moje marzenia z półki. Trochę się zakurzyły, ale to nieważne, bo wierzę, że marzenia mimo wszystko się spełniają. Trzeba tylko trochę im pomóc.

Stay tuned.

PS. Tym razem obyło się prawie zupełnie bez moich biegowych wspominek. Damn it! Na pewno nadrobię to z nawiązką w przyszłości.

2 komentarze:

  1. POWODZENIA!!! Szczerze Ci zazdroszczę i podpisuję się pod każdym Twoim słowem. Z tą nieśmiałością i w ogóle...mam to samo wciąż i nieustannie :/ Zmora. Także trzymam kciuki za Ciebie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Agnieszko :) Walka trwa :]
    Zmieniłem szablon bloga, może komentarze już przestaną znikać.

    OdpowiedzUsuń