Popular Posts

 

+

 

"Jeśli nie teraz tu to kiedy?"

Mam na imię Marcin. Niedawno przekroczyłem trzydziestkę, a chrystusowy wiek osiągnę za mniej więcej półtora roku. Wynika z tego, zakładając bardzo optymistyczny scenariusz, że przeżyłem już sporo ponad jedną trzecią mojego życia. Jedna trzecia to naprawdę dużo. Powiedziałbym, że cholernie dużo, biorąc pod uwagę to, co udało mi się do tej pory (nie)osiągnąć.
Moje plany jak zawsze były wielkie. O tak, w snuciu planów byłem mistrzem. Czego to ja nie miałem już do tego czasu zrobić i osiągnąć? Może nie będę się zupełnie pogrążać i oszczędzę Wam wdawania się w szczegóły. W każdym razie, zdecydowanej większości z moich planów nie udało mi się zrealizować. Dlaczego tak się stało? Hmm... Pewnie znalazłbym dobre usprawiedliwienie dla większości przypadków (w tym też byłem dobry), ale jeśli mam być z Wami i ze sobą zupełnie szczery, to byłem na to najzwyczajniej w świecie za leniwy. Po prostu byłem patentowanym leniem.

Byłem. Poprzedni akapit napisałem w czasie przeszłym, ponieważ od pewnego, stosunkowo krótkiego jeszcze okresu, już nim (nareszcie!) nie jestem. Jeśli chcę coś osiągnąć, to muszę na to zapracować. Dać z siebie coś więcej, niż tylko niezbędne minimum. Naprawdę, nie da się inaczej, przynajmniej w moim przypadku. Pisząc to, po raz kolejny nie odkrywam Ameryki, ale musiałem mieć to czarno na białym, żeby w końcu to do mnie dotarło. Nie chodzi mi tutaj wyłącznie o pracę - mam generalnie na myśli całe moje życie.

Nie potrzeba było wiele, żebym utknął na dobre w tym niezbyt fajnym miejscu. Nie pamiętam już kiedy to się dokładnie zaczęło, ani dlaczego stało się tak, a nie inaczej, ale przez kilka ostatnich lat zacząłem popadać w marazm. Żeby było jasne, nie przechodziłem żadnej depresji, nie byłem też ani wyjątkowo szczęśliwy czy jakoś specjalnie nieszczęśliwy. Jednak moje życie na pewno nie wyglądało tak, jak to sobie zawsze wyobrażałem. Wydaje mi się, że od zawsze na coś czekałem. I tak czekając na coś, co pewnie nigdy nie miało nadejść, przegapiłem moment, kiedy naprawdę należało wziąć dupę w troki i przestać oglądać się za siebie.

Nie wiem oczywiście, jak dalej wszystko się potoczy, ale jednego jestem pewien - tamten okres mam już za sobą, a przed chyba całkowitym zgnuśnieniem uratowało mnie, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi - bieganie. Początkowo wydawało mi się, że bieganie będzie dla mnie jakąś odskocznią, ucieczką od codzienności. Być może naprawdę przed czymś albo przed kimś uciekałem. Jeśli rzeczywiście tak było, to tym kimś był ten „stary marcin”. Zakompleksione, wystraszone ciepłe kluchy z dużą nadwagą. Udało mi się przed nim uciec. Pewnie jeszcze mnie goni, ale przynajmniej już go nie widać na horyzoncie. I jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że ktoś nie kopnął mnie w dupę tak z kilka lat wcześniej. Ale w końcu lepiej późno, niż wcale.

Kurwa mać. Piszę to już od paru dni i stwierdzenie, że to, co do tej pory napisałem jest dziwne, będzie pewnie dużym niedomówieniem. Poza tym jest już dość mocno po północy. Na dziś kończę, może jutro uda mi się dokończyć...

Nie jest tak, że teraz stałem się nie wiadomo jakim supermanem. Do tego jeszcze długa droga. Nawet nie wiem, czy chcę nim zostać... Dalej mam swoje kompleksy, lęki i obawy, ale teraz patrzę na nie trochę inaczej. Pewnie jak biegałem, to coś tam przestawiło się w tej mojej głowie i zmieniła mi się perspektywa. W tym roku, jeśli wszystko dobrze się ułoży, przekroczę barierę 1000 km! Dzięki bieganiu stałem się lepszą wersją samego siebie. Jestem trochę innym, lepszym człowiekiem. Może jeszcze tego po mnie tak do końca nie widać, ale naprawdę tak się czuję. I tak jak bieganie na początku wyrwało mnie z tej mojej prywatnej, szarej i nieco smutnej codzienności, to teraz stało się ono moją pasją.

Nie chciałbym, żeby ktoś odebrał to wszystko w ten sposób, że nagle przyprawiam bieganiu jakąś zacną ideologię. Bo niby co takiego jest w tym bieganiu? Przecież tu chodzi tylko o to, żeby gdzieś dobiec. Zwykłe przemieszczanie się z jednego punktu do drugiego. Bo bieganie w kółko, to przecież jest już zupełnie pozbawione sensu. To najprostsza z możliwych forma aktywności ruchowej, a ja się nią tak podniecam... „Dałbyś już sobie z tym spokój. Przecież nie jesteś żadnym sportowcem.”
Może i tak, może brzmi to wszystko niedorzecznie, ale wolę robić coś zupełnie pozbawionego sensu (z punktu widzenia kogoś innego), biec coraz dalej, niekoniecznie coraz szybciej i nadal czuć się tak jak się czuję teraz. Nie zamieniłbym tego uczucia na nic innego. A najfajniejsze jest to, że dzięki temu nie daję się przytłoczyć codzienności. Mam tę jedną rzecz, dzięki której te wszystkie poważne sprawy, przedsięwzięcia, dylematy i problemy nie wydają się już takie poważne. Może i wyglądam śmiesznie w tych dziwnych spodniach, ze zmierzwionymi włosami, twarzą zlaną potem, często z dosyć dziwnym grymasem łapczywie łapiąc powietrze. Ale mam to wszystko gdzieś, bo czuję się wtedy znakomicie. Nie wiem, czy tym uczuciem nie jest szczęście w takiej najczystszej, pierwotnej postaci... Czymkolwiek by ono nie było, niech tak już zostanie, bo robię coś, co kocham.

Tak, kocham bieganie :]

Marazm? Jaki marazm? Jesienna depresja? Nie znam.

Stay tuned.

0 komentarze:

Prześlij komentarz