Popular Posts

 

+

 

"Ten stan..."

5 komentarze


To miało być kolejne wyjście do knajpy w sobotni wieczór. Chciał spędzić miło czas w gronie znajomych. Zupełnie nie spodziewał się, że tego wieczoru wydarzy się coś ważnego. Coś, co sprawi, że jego życie zacznie huśtać się na wielkiej, emocjonalnej huśtawce.



Wieczór upływał w przyjemnej atmosferze. Ponieważ w całym towarzystwie tylko on był singlem, jego Zawsze Pogodny Przyjaciel nie ustawał w proponowaniu mu kolejnych dziewczyn do poderwania. Zawsze był dość skryty i nieśmiały, dlatego kolejne propozycje przyjmował z uśmiechem i jednoczesnym wzruszeniem ramion, ale starał się je puszczać mimo uszu. Wtedy zobaczył Ją. Nigdy wcześniej nie widział tak pięknej kobiety. Siedziała sama przy barze, ubrana na czarno. Każdy element stroju podkreślał Jej idealną sylwetkę. Pomyślał sobie: 

- Ideał. Muszę coś zrobić.

Jego pewność siebie, podbudowana wypitym wcześniej alkoholem, pozwoliła mu pokonać chorobliwą nieśmiałość i rzucenie się na głęboką wodę, co w jego rozumieniu oznaczało próbę nawiązania rozmowy. Trwała ona dość krótko, chyba nie kleiła się od samego początku i nie zakończyła się po jego myśli. Śmiał się z samego siebie, wracając później do domu.

Niedzielny kac był głównym powodem, przez który nie pamiętał szczegółów rozmowy z poprzedniego wieczoru. Tak na dobrą sprawę nie przypominał sobie nawet Jej imienia. Przynajmniej tak to sobie tłumaczył, nie chciał raczej przed sobą przyznać, że pewnie zrobił z siebie głupka. Jej obraz wyrył się jednak na trwale w jego pamięci, dlatego bez większych problemów kilka dni później odnalazł Jej profil na Facebooku. Rozmowa z sympatyczną barmanką, która pracowała tamtego wieczoru w pubie, potwierdziła jego graniczące z pewnością podejrzenie. Bliższe przeglądnięcie Jej profilu potwierdziło jego wcześniejsze przypuszczenie - była między nimi dość duża różnica wieku.

- To przecież nie ma żadnego znaczenia. Kto dzisiaj w ogóle zwraca na coś takiego uwagę? Chrzanić to.

Wtedy naprawdę tak uważał. Dzięki zdobytemu kontaktowi, mógł po raz kolejny spróbować się z Nią umówić. Wysłane wiadomości pozostały jednak bez odpowiedzi. Wiedział, że uwagę kogoś takiego nie zdobywa się w łatwy sposób. Wiedział, że musi być bardziej oryginalny niż reszta. Jego pomysł, choć może trochę archaiczny, okazał się skuteczny - zdobył Jej numer telefonu i po krótkiej rozmowie umówili się na spotkanie.

- Boże, o czym będziemy rozmawiać? A jak nie znajdziemy żadnego wspólnego tematu? Chyba nie ma nic gorszego od momentu, w którym zapada krępująca cisza. Mam przyjść z kwiatkiem? Nie... To chyba nie jest najlepszy pomysł. No i jak ja mam się ubrać?

Mniej więcej takie myśli przelatywały tamtego dnia przez jego głowę setki razy na minutę. W końcu nadszedł ten czas. O umówionej godzinie pojawiła się na miejscu. Wyglądała zjawiskowo. Był to drugi raz, kiedy widział ją na żywo, ale wtedy wydała mu się jeszcze piękniejsza. Prawie nie mógł oderwać wzroku od Jej hipnotyzujących oczu. Czasem tylko jego wzrok błądził za opadającym przez cały wieczór lewym ramiączkiem Jej bluzki. Rozmawiali kilkadziesiąt minut, po czym pożegnali się na parkingu. Tym razem chyba nie zrobił z siebie głupka. Zawsze przywiązywał wagę do szczegółów, dlatego potem wyrzucał sobie, że w niektórych sytuacjach mógł zachować się inaczej:

- Przecież mogłeś poczekać na Nią przed wejściem do tej kawiarni, a nie stać w środku, jak ten kołek. Kwiatek też jednak nie był złym pomysłem. No i co to było za ubranie? Dżizas... Tak to mogłeś ubrać się na pogrzeb dalekiego wujka, którego ledwie znałeś, a nie na spotkanie z kimś, na kim chcesz zrobić jak najlepsze wrażenie...

Miał jednak nadzieję, że wkrótce znowu się spotkają. Nie mógł bardziej się mylić.

Po spotkaniu nie mógł o Niej zapomnieć. Był Nią zafascynowany. Nie tylko Jej fizycznością - Jej osobowość także zrobiła na nim ogromne wrażenie. Myślał o Niej każdego dnia. Oczywiście, liczył na to, że ich kolejne spotkanie prędzej niż później dojdzie do skutku. Kilka telefonów bez odpowiedzi powinno dać mu do myślenia, jak również Jej jasna odpowiedź, że aktualnie nie chce się z nikim spotykać. Wtedy jeszcze tego nie wiedział, ale to był najlepszy moment, żeby odpuścić. Nic z tego. Huśtawka jego uczuć zaczynała huśtać się coraz mocniej i już nie mógł z niej zeskoczyć. Dopiero z perspektywy czasu zrozumiał, że jego entuzjazm z jakim podszedł do tej znajomości, nie miał w zasadzie żadnych racjonalnych podstaw. W tamtym okresie racjonalne myślenie nie należało jednak do jego mocnych stron. Przesiadywanie w knajpie, w której po raz pierwszy się spotkali z nadzieją, że Ją tam spotka i że może uda im się porozmawiać. Nie do końca przypadkowe spotkanie w Jej pracy. Bukiety. Słodycze. Wszystko te próby musiały wyglądać dość rozpaczliwie i desperacko, tym bardziej, że na Jej widok zwykle zaczynał mu się plątać język. W jednej z bardziej poważnych dyskusji jego Zawsze Pogodny Przyjaciel próbował mu coś przekazać.

- Stary, nie obraź się, ale ja widzę to tak. Jej nie zależy na tej relacji tak, jak tobie. Być może czuje do ciebie trochę sympatii, ale nic poza tym. Wiesz, że cię lubię i życzę ci wszystkiego dobrego. Nie chcę żebyś cierpiał, dlatego moim zdaniem powinieneś dać sobie spokój.

Mógł sobie bardziej wziąć do serca jego rady. Być może jego przyjaciel powiedziałby wtedy coś innego, gdyby wiedział, że on jeszcze nigdy czuł czegoś takiego. Zdawał już sobie wtedy sprawę z tego, że to, co do Niej czuł, to coś więcej niż zwykła fascynacja. Huśtawka huśtała się już na tyle mocno, że powoli zaczynało mu się kręcić w głowie. Przez kolejne tygodnie czuł coraz większą rezygnację. Zaczęło docierać do niego to, że w Jej życiu jest ktoś inny, a dla niego nigdy nie było w nim miejsca. Postanowił, że musi coś zrobić. Chciał się z Nią w jakiś sposób pożegnać. Nie spodziewał się, że jego krótki list spowoduje taką reakcję. W zasadzie to nie liczył na żadną. Tamta rozmowa spowodowała jednak to, że jego serce rozpadło się na tysiąc drobnych kawałków. Nadal doskonale pamięta jej przebieg i każde wypowiedziane przez Nią zdanie. Dla niego to był ten moment, w którym huśtał się już tak mocno, że jeśli nawet na moment przestałby się trzymać tej huśtawki, to na pewno by z niej spadł i skręcił sobie kark. Mógł tylko kurczowo się jej trzymać i mieć nadzieję, że kiedyś zacznie zwalniać.

To zwalnianie trwało przez kilka kolejnych miesięcy. Być może trwałoby krócej, gdyby nie pozwolił sobie na to, żeby na krótką chwilę odżyła w nim nadzieja. Do dziś nie wie, dlaczego tak postąpił? Być może było to spowodowane przez to, że do tamtego momentu zdecydowanie za często chodził z głową w chmurach. Nie chciał Jej unikać, ale mimo to zaczął się dziwnie zachowywać w Jej towarzystwie. Udawanie tego, że Jej nie widzi miało mu pomóc nie utonąć po raz kolejny w Jej spojrzeniu. W dużym przypływie alkoholowych procentów postanowił być egoistą i uznał, że najlepiej będzie jeśli usunie z telefonu Jej numer i przestaną być znajomymi. Teraz nie wie, jak to naprawić i czy w ogóle chce to zrobić. Wydaje mu się, że jego Sosnowy Kuzyn mógł mieć rację:

- Będziesz o niej myślał przez jakichś następnych pięć lat. Jak usłyszysz jej głos, to poczujesz wszechmiar smutku i będziesz ją pamiętać przez całe życie.

Czasem łapie się na tym, że jednak chciałby dowiedzieć się, co teraz dzieje się w Jej życiu? Chciałby też pokazać Jej w jakiś sposób, że nie czuje do Niej żalu i że zawsze będzie dla niego kimś ważnym. Ponoć nigdy nie zapomina się swojej pierwszej, prawdziwej miłości. Nawet tej nieodwzajemnionej. Jest już przekonany, że to prawda. Być może kiedyś pozwolą sobie na coś więcej niż zdawkowe "cześć" rzucone przez ramię. Na razie postanowił, że jeszcze trochę posiedzi na tej swojej huśtawce, ale już na jego własnych warunkach. Przez pewien czas pozwoli też sobie na smutek. Nie będzie to smutek wpędzający go w depresję, tylko taki dający nadzieję. Nadzieję na to, że kiedy w końcu zdecyduje się zeskoczyć z tej huśtawki, to wyląduje pewnie i ruszy naprzód nie oglądając się za siebie.

Stay tuned.

umc umc umc...

0 komentarze

Prawdziwa zima w końcu do nas dotarła. Na razie są to chyba jej pierwsze, nieśmiałe podrygi - w dzień temperatura (jeszcze) nie spada poniżej -10 stopni C, jednak mam dziwne wrażenie, że wkrótce tak się stanie, mimo dość optymistycznych prognoz, wieszczących stosunkowo szybkie nadejście wiosny. Moje treningi sprowadzają się ostatnio do dwóch lub trzech biegów w tygodniu i jednego wyjścia na basen. I jak tak regularnie zacząłem bywać w tych sportowych przybytkach, ostatnio dopadła mnie pewna refleksja. Związana z muzyką i nie tylko.

Pisałem już tutaj kiedyś, że muzyka jest dla mnie bardzo ważna. Zauważyłem ostatnio, że nie rozstaję się z nią praktycznie w ogóle. Nie wiem, czy to jest już uzależnienie, czy zwykłe przyzwyczajenie, ale... Wstaję rano - włączam radio. Jadę gdzieś autem - to samo. Pracuję - słucham radia albo czegoś innego. Biegam, pływam, odpoczywam - generalnie czegokolwiek bym nie robił, to zwykle słucham muzyki. Złapałem się nawet tym, że gdy czasem nie mogą zasnąć, to zaczynam czegoś słuchać... Ale na tym nie koniec - gdziekolwiek byśmy nie poszli, to praktycznie z każdej strony atakowani jesteśmy dźwiękami przeróżnego rodzaju. Centrum handlowe, fryzjer, knajpa, siłownia - wszędzie tam wiecznie musi "coś grać", a cisza wymuszona jest chyba tylko przez to, gdy coś nie działa.

Tak sobie myślę, czy nie powinniśmy choć trochę chronić się przed tymi dźwiękami, podobnie jak staramy chronić się przed niezdrową żywnością albo papierosowym dymem? Pewnie będzie o to trudno, bo szkodliwość głośnej muzyki jest niepomiernie mniejsza niż tych dwóch rzeczy. Niemniej, ja od pewnego czasu próbuję - na razie metodą małych kroków i widzę, że warto tak zorganizować sobie swój czas, by znaleźć w nim czas na ciszę. Można w niej w końcu usłyszeć własne myśli, które na co dzień nie przebijają się przez ten cały zgiełk. Wiem tylko, że z bieganiem i muzycznym odwykiem będzie ciężko. Na razie wyobrażam sobie coś takiego - wczesna wiosna, śpiew ptaków, spokojny, miarowy oddech i odgłos moich biegowych kroków na leśnej ścieżce...
Może jednak nie będzie tak źle, bo brzmi to jak jedna z moich ulubionych piosenek.

Stay tuned.  

[...]

0 komentarze


Prawie całe moje życie, a na pewno większość z tej dorosłej części spędziłem za bardzo martwiąc się tym, żeby kogoś nie urazić, obawiając się, czy jestem wystarczająco dobry czy wreszcie zastanawiając się nad tym, co sobie o mnie myślą inni.



Stałem się przez to kimś, kto zbyt często nie miał własnego zdania. Kimś, kto nie potrafił obronić własnego punktu widzenia albo w ogóle bał się to zrobić. Takim dziwnym mięczakiem z zanikiem moralnego kręgosłupa. W międzyczasie przyprawiłem sobie spory brzuch, stałem się ociężały (na ciele i umyśle) i życie zaczęło przelatywać mi między palcami. Nie byłem ani specjalnie nieszczęśliwy, ani szczęśliwy. Nie miałem jednak sprecyzowanego celu, do którego mogłem dążyć. Żyłem tak trochę z dnia na dzień i podążałem w niezbyt fajnym kierunku. Wiem, że to zależało tylko ode mnie - ten stan, w którym się wtedy znalazłem, ale trochę żałuję, że nie trafiłem na przynajmniej jedną osobę, która tak szczerze, prosto z mostu powiedziałaby mi, żebym coś ze sobą zrobił. Potrząsnęła mną i dała kopa, strzała, cokolwiek - żebym ruszył z miejsca. Przestał bić pianę, tylko w końcu coś zrobił. 

Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałem wspomnieć w tym kontekście - to stanie w miejscu i powolne gnuśnienie miało wpływ na moje relacje z otoczeniem. Właśnie... Relacje między ludźmi i związki bywają dziwne. Często dzieje się tak, że jeśli już się w jakimś znajdujemy, to dość szybko przyjmujemy go jako coś oczywistego. Wolimy zaimponować komuś obcemu, niż tym osobom, na którym naprawdę nam zależy. Szefowi w pracy albo tej fajnej dziewczynie siedzącej przy barze... Przestajemy przez to doceniać i zaniedbujemy osoby naprawdę dla nas ważne. Ja także postąpiłem w ten sposób, ale postaram się to naprawić.  

Nie zamierzam rozdzierać szat, niekiedy tylko szkoda mi tamtego czasu. A czas jest u mnie ostatnio towarem deficytowym. Przeczytałem kiedyś, że ludzie sukcesu mierzą swój czas nie w dniach, tylko w godzinach. Na pewno nie mogę nazwać siebie człowiekiem sukcesu, ale taka zmiana liczenia upływającego czasu ma na mnie naprawdę dobry wpływ. 

Żeby zmienić tamten niezbyt fajny stan rzeczy musiałem się zmienić. Tak, to wałkowana przeze mnie od wielu miesięcy ZMIANA. BIG CZEJNDŻ. Na wielu płaszczyznach, ale głownie były to bariery w mojej głowie. Nie stałem się tym samym zupełnym przeciwieństwem tego kogoś, kim byłem wcześniej. Jakimś herosem, który nie wie, co to np. nieśmiałość (moja stara, bardzo dobra przyjaciółka, z którą teraz jestem na wojennej ścieżce). To długofalowy proces, ale jest coraz lepiej. Co mi pomogło? Uświadomiłem sobie, że ludzie tak czy inaczej będą mnie oceniać. Niezależnie od tego, co zrobię, jak będę wyglądać czy jak się zachowam. To dzieje się nawet w tym momencie, kiedy to czytacie. Na pewno nic też się nie stanie, jeśli nie wszyscy będą mnie lubić. Dla większości osób zwyczajnie nie liczy się w ogóle to, że istnieję. Pewnie jest tam gdzieś ta garstka, która być może mnie ocenia, ale co z tego? Nawet jeśli tak jest, to przecież nie ma to żadnego znaczenia. Od niedawna mam to gdzieś. To naprawdę wyzwalające odkrycie. Przynajmniej dla mnie takim było.

Dziś, późnym popołudniem spadła na mnie kurewsko przygnębiająca wiadomość. Rzadko mi się to zdarza, ale zupełnie nie wiedziałem co mam powiedzieć i jak się zachować. Po czymś takim po prostu odechciewa się wszystkiego i (po raz kolejny) traci się wiarę. W dalszym ciągu nie wiem, co mam o tym myśleć... Nawet teraz przychodzi mi na myśl jedynie to, że przecież jutro też jest dzień.

W piosence "I miss the zoo" Joseph Arthur śpiewa m.in. o tajemniczym więzieniu. Jest ono tajemnicze, ponieważ nie ma w nim krat. Na własne życzenie zatrzasnąłem się w takim więzieniu na ponad rok. Trudno było mi się z niego wydostać, ponieważ najpierw przegapiłem moment, w którym powinienem powiedzieć sobie "dość", a potem nie umiałem ominąć krat, których nie widziałem. W końcu to zrobiłem. Być może zabrzmi to głupio - czasem za nim tęsknię. Za tym więzieniem. Mimo wszystko, dobrze być już na zewnątrz i w końcu móc odetchnąć pełną piersią. Moje serce jednak potrafi być szalone.

Jaki będzie dla mnie rok 2014? Przede mną sporo wyzwań. Głównie tych zawodowych - jestem nimi cholernie podekscytowany i tylko trochę przestraszony, ale podobno tylko idioci nie odczuwają strachu, zatem wszystko wydaję się być w porządku. Parę wyzwań sportowych też się znajdzie - chodzi mi przede wszystkim o maraton, w którym po raz pierwszy wystartuję w maju. Bardzo, naprawdę bardzo chciałbym go ukończyć. Czas nie ma dla mnie większego znaczenia, ale jeśli wszystko dobrze się potoczy, to będę celować w ten poniżej czterech godzin. Podobno takim prawdziwym biegaczem zostaje się po pierwszym maratonie. Zanim to nastąpi, postanowiłem gruntownie się przebadać. Ostatnio sporo się słyszy o tym, że jeśli już rzeczywiście biegamy w miarę regularnie, to obowiązkowo należy wykonać przynajmniej próbę wysiłkową, a najlepiej pełną diagnostykę naszego organizmu. Na wiosnę, przed rozpoczęciem outdoorowego sezonu na pewno zrobię przynajmniej te podstawowe badania. Dla świętego spokoju - mojego własnego i najbliższej rodziny. Skoro nasze samochody sprawdzamy przynajmniej raz w roku (bo przecież tak trzeba!), to nasz organizm chyba też na to zasługuje? Jeśli nawet nie co rok, to niech to będzie chociaż raz na kilka lat.   

"Kiedyś". Do niedawana większość marzeń i tych bardziej prozaicznych spraw odkładałem na "kiedyś". Rzecz w tym, że to "kiedyś" po prostu nie istnieje. Jest za to dzisiaj. Chcesz coś zrobić, zrób to teraz. Dzisiaj. Podejmij decyzję, że to właśnie teraz jest idealny moment, żeby zacząć i się tego trzymaj. Motywacja, konsekwencja i siła charakteru naprawdę potrafią przenosić góry. 
Trzydziestka, którą przekroczyłem niecałe dwa lata temu, rzeczywiście miała w sobie coś szczególnego. Dla mnie był to ostatni dzwonek. Dotarło do mnie jak szybko płynie czas i że to już nie są przelewki. Dotarło do mnie, że to właśnie teraz mam ostatnią szansę na to, żeby coś sobie udowodnić. Żeby stać się fajnym człowiekiem. Nawet jeśli startuję trochę za późno, to mam nadzieję, że zdążę.

Stay tuned.

Moje podsumowanie 2013 r.

2 komentarze

Jutro (a właściwie to już dziś) wypada ostatni dzień tego roku i jak zawsze jest to dobry czas na podsumowania. Po dość późnej obiadokolacji stoi przede mną w połowie pełny Sommersby i kilka pysznych śliwek w czekoladzie, zatem możemy zaczynać. 

Jaki był dla mnie ten 2013 rok? Nie wiem oczywiście, co przyniesie przyszłość, ale chciałbym za te kilka kilkanaście lat wspominać go jako przełomowy. Wydarzyło się w nim dużo ważnych dla mnie rzeczy, spośród których chciałem wyróżnić trzy najważniejsze. Kolejność? Będę stopniować emocje...

III. Najniższe miejsce na moim prywatnym podium zajmuje bieganie. Nie spodziewałem się tego, że stanie się ono dla mnie tak cholernie ważne. Pewnie się powtarzam, ale dzięki bieganiu i tym, co ze sobą przyniosło, zaczęło się zmieniać moje życie. Teraz trudno mi sobie wyobrazić jeden tydzień bez tych dwudziestu - trzydziestu przebiegniętych kilometrów. Od prawie dwóch miesięcy jestem "zamknięty" w siłowni na bieżni - to dla mnie takie trochę biegowe zesłanie - chyba nigdy nie przekonam się do takiej odmiany. Naprawdę, czasami jest to dość żmudne - machanie rękami i przebieranie nogami w miejscu przez tych kilkadziesiąt minut. Może nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie te przeklęte lustra, które kończą się mniej więcej na wysokości mojej brody, przez co biegnąc na bieżni nie mogę patrzyć się przed siebie, ponieważ uskuteczniam wtedy dziwną odmianę "pojawiam się i znikam". Pozostaje mi zatem obserwowanie pojawiających się na mojej koszulce fantazyjnych wzorów od potu i obserwowanie tego jak stawiam stopy, co - już tak bardziej poważnie, jest jedyną fajną stroną biegania na bieżni. Może choć w niewielkim stopniu na wiosnę poprawię dzięki temu moją technikę. Nie miałem chyba bardzo ważnych biegowych osiągnięć w tym roku, choć chciałem wspomnieć tutaj kilka z nich: kilka razy udało mi się ukończyć moje prywatne półmaratony, jeden "prawie maraton" i wziąłem udział w kilku biegach masowych. Chciałem przez ten kalendarzowy rok przebiec 1000 km - niestety nie wykonam tego założenia - zabraknie mi ok. 50 km. W przyszłym roku dokładam do tego tysiąca jeszcze jedną setkę i jeśli tylko zdrowie będzie mi dopisywać (tak, tak - starość nie radość... :), to jestem spokojny o końcowy rezultat. Teraz już tak całkiem serio - jeśli z czymś się zmagacie, macie jakiś problem do rozwiązania albo po prostu chcecie poczuć się lepiej we własnej skórze, to dajcie bieganiu (albo jakiejkolwiek innej aktywności fizycznej) szansę. Nie poddawajcie się. Efekty przerosną Wasze najśmielsze oczekiwania.

II. Miejsce drugie przypadło mojej aktualnej sytuacji zawodowej. Właściwie to w ogóle nie mam się jeszcze tutaj czym pochwalić (wręcz przeciwnie), ale po latach obaw, lęku, wahania, lenistwa, strachu (wszystkie odpowiedzi się poprawne) zdecydowałem się na otworzenie własnej działalności. Zawsze miałem związane z tą decyzją ogromne obawy. Bałem się, że sobie nie poradzę, że się nie nadaję, że to na pewno nie dla mnie... Co się zmieniło? Zmieniło się to, że dalej się boję, ale w końcu to robię. Moje zaufanie do samego siebie w końcu jest na takim poziomie, że jestem w stanie to zrobić i jestem przekonany że jeśli włożę w to dużo pracy i serca, to dam radę. Wiem, że ta decyzja zmieni całe moje życie (coś u mnie dużo ostatnio takich zmian), ale jestem na to gotowy. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, iGeo oficjalnie startuje na wiosnę.

I. Pora na miejsce pierwsze.
Trochę nie wiem jak zacząć... Zawsze byłem dość skryty, czasem do przesady. To także zmieniło się w tym roku. Wszystko za sprawą jednego spotkania i jednej znajomości. Dzięki niej przekonałem się, co to znaczy robić coś w afekcie. Zerknąłem na to, co tutaj napisałem przez kilka ostatnich miesięcy i byłem dość monotematyczny. Wychodzi na to, że najpierw byłem głupkiem, który miał nadzieję na coś, co od samego początku nie miało przyszłości. Potem zachowywałem się jak kretyn.
Wiem już, że nie byłem ani głupkiem, ani kretynem.
Ktoś bardzo mądry powiedział kiedyś, że "są w życiu rzeczy, które warto i są rzeczy, które się opłaca. Nie zawsze to, co warto się opłaca. Nie zawsze to, co się opłaca, warto." Być może nie opłacało się mieć nadzieję. Być może to wszystko od samego początku nie miało sensu, ale było warto. Dlaczego? Ponieważ czas, kiedy byłem przekonany, że to wszystko było prawdziwe i mogłem dla Niej zrobić wszystko - nawet jeśli trwał bardzo krótko - był bezcenny.


Szczęśliwego Nowego Roku!

Stay tuned.